wtorek, 29 czerwca 2021

Historia pewnego rysunku - świnoujskie akwarele

 Lubię jeździć do Świnoujścia. Nawet latem nie ma tu takich tłumów, jak w Rewalu, Niechorzu, Sopocie czy Międzyzdrojach, gdzie zwykliśmy jeździć wcześniej na wakacje. A nawet jeżeli, to świnoujskie plaże są tak szerokie, że tłumy wczasowiczów rozpraszają się i nie jest przytłaczająco. Przynajmniej dla mnie.

To również świetne miejsce startowe dla wszelkiego rodzaju wycieczek, czy to statkiem, czy samochodem, czy rowerem, czy też po prostu doskonałe miejsce na piesze spacery. A jest gdzie spacerować…

A gdy pogoda nie dopisuje, można… na przykład malować. Zawsze staram się zabierać ze sobą mały i lekki zestaw do malowania: szkicownik z automatycznym ołówkiem, trochę papieru akwarelowego (jak zabraknie to zawsze można dokupić w tamtejszym Empiku) i małe farby. Te trzy akwarelki formatu A5 powstały w tak zwanym międzyczasie pomiędzy spacerami po okolicy, na podstawie zdjęć zrobionych podczas podróży statkiem po kanałach portowych.







No i czwarty obrazek - “Kutry na plaży” - po odwiedzinach w Rewalu, przy okazji wycieczki na smaczną rybę do smażalni “U Cywila” w Niechorzu :)




piątek, 2 kwietnia 2021

Historia pewnego rysunku - "Dworek w Ciężkowicach"

Dziś podzielę się z Wami kolejną historią związaną z moimi rysunkami - historią dworu w Ciężkowicach oraz jego właściciela. Mam przyjemność oglądać ten dwór już od 27 lat - mieszkając tuż obok. Na początku dwór nie był ogrodzony i można było do woli spacerować po ogrodzie. Zwiedzać nie, bo był zamknięty. Kiedyś dawno temu udało mi się obejrzeć wystawę bombek choinkowych w jednym ze skrzydeł. Od tamtej pory w środku nie byłem.

Teraz dworek ma już kolejnego właściciela (już nie pamiętam, ilu ich było w ciągu tych 27 lat), więc jest ogrodzony szczelnie i monitorowany, aczkolwiek poza zbudowanym nowym ogrodzeniem żadnych innych aktywności w obejściu nie widać. Nie jestem pewien, czy czasem znów nie jest wystawiony na sprzedaż.

Odkąd zacząłem sobie rysować "po godzinach" - to częsty temat moich większych i mniejszych prac oraz szkiców. Część rysunków rozeszła się po ludziach, część wisi jak większość moich prac na ścianach w domu w Ciężkowicach. Pierwszy - powyżej - narysowałem chyba w 2016 roku na białym papierze A4. W międzyczasie namalowałem coś niecoś akwarelami, kiedy jeszcze nie umiałem nimi w ogóle malować. Nie to, żebym teraz był jakimś wirtuozem, ale zdecydowanie należy się dworkowi ciężkowickiemu poprawka w tej technice.

Ten poniżej namalowałem pastelami na szarym papierze A4 tydzień temu i również znalazł swoje miejsce na ścianie. Może kiedyś można będzie udostępnić domową galerię do zwiedzania, jak już ta pandemia minie.

Poniżej trochę historii tego miejsca wziętej z książki Cezarego Jana Lisa "Świat, który odszedł":

"Nie można w tym miejscu nie przypomnieć ostatniego dziedzica Ciężkowic, Tomasza Buczyńskiego (1863-1940). Syn Bolesława i Nekandy Trepki skończył w 1887 Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. prowadził ożywioną działalność społeczną i oświatową w regionie. Był współzałożycielem i sponsorem Polskiej Macierzy Szkolnej w Radomsku, inicjatorem budowy nowej szkoły w Gidlach, inicjatorem powstania teatru amatorskiego itp.

Przyczynił się do rozwoju wsi oraz pomagał mieszkańcom. Wygłaszał dla nich pogadanki na temat rolnictwa, historii, zdrowia oraz higieny, zapraszał do wioski wielu słynnych śpiewaków i artystów. Wspomagał młode talenty oraz pokrywał koszty studiów zdolnych, ale biednych ludzi. Z powodu zadłużenia dziedzica dwór zlicytowano, a budynek wykupił syn lokaja. Zapewnił Tomaszowi Buczyńskiemu dom oraz dożywotnią opiekę.

Budowla powstała w XIX wieku. Otaczał ją wspaniały sad oraz zadbany ogród. Dzisiaj możemy ujrzeć jedynie ich pozostałości."

Jest to budynek piętrowy, murowany, prezentujący styl neoklasycystyczny. W środku znajduje się 11 pokoi. W budynku znajdują się także piwnice z łukowatymi stropami. Posiada charakterystyczną, ośmioboczną wieżyczkę. W 1957 roku urządzono w wieży kaplicę, a w jednej z głównych sal przedszkole.

Przyczyną bankructwa dziedzica prawdopodobnie były jego nietypowe zainteresowania. Jan Jurczyk - również w wymienionej książce - wspomina:

"Zamiłowany czytelnik książek i prasy, dzielił się nowościami, edukował chłopów w uprawie roli, chociaż rządców miał słabych, wręcz nieuczciwych. Pan Tomasz, jako światły ziemianin, całym sercem zasmakował w X-tej muzie. Nabył w tym celu za ciężkie pieniądze kinematograf, sprowadzony przez żydowskich kupców prosto z Paryża. W ślad za tym szły rozliczne kręgi filmowych kopii, początkowo niemych, później udźwiękowionych. Ale nie zamykał się sam w pałacu. W wolnych chwilach zapraszał na projekcję służbę folwarczną, okolicznych chłopów, dziatwę i młodzież. Wszyscy ciekawi wielkiego świata, który od początku stulecia zmierzał ku nowemu, nieodwołaną koleją dziejów. przez to, co niektórzy pomawiali dziedzica o zbzikowanie.

Za tą przyczyną, oprócz filmów gromadziło się coraz więcej rachunków do zapłacenia, na czym niezmiernie cierpiał budżet dworu, podupadała gospodarka, aliści i drożyzna szaleć zaczęła. Minęła pierwsza wojna światowa, ale kryzys ani myślał ustępować. Idąc tedy za radą rządców i zapobiegliwych dostawców, musiał pan dziedzic wyprzedawać inwentarz i plony, lasy i ziemię. Z czasem coraz mniej dowierzał swoim radcom, miernym włodarzom, czy sprytnym dystrybutorom, zdając się na chłopów i własny rozum. Boć na kim mógł się oprzeć stary kawaler? Tymczasem nad horyzontem gromadziła się nowa zawierucha. W końcu nadeszła druga wojna i ani pan dziedzic nie zauważył jak został nędzarzem - dwór szedł w ruinę, okradany zarazem. Dawno już zapomniał o swoich filmach, ale długo jeszcze snuły się po pastwiskach i rozległych manowcach sczerniałe zwoje, te skrawki dziejów minionych, zamienionych wojenną burzą w nikczemne śmiecie. Drwiąco kłuły wręcz w oczy pliki szpargałów, weksli i kwitów, rejestry niegodziwych dłużników. Tak przemagając w sobie szlachecką dumę, wziąwszy swój kij podróżny, wyruszył w skwarne południe 1944 r. w ostatnią drogę.

O niefortunna poro! Przystanął na chwilę, aby przyjrzeć się okolicy, ale gdzie by nie spojrzeć wszędzie ta sama bieda, słomiane strzechy, wojenna trwoga. Zmierzch już zapadał, gdy zmordowany pieszą wędrówką, dotarł do naszej zagrody w Skrzypcu. Rozpoznany i powitany przez mego ojca, dał się namówić w gościnne progi. W izbie zrobiło się jakoś uroczyście, poważnie. Posiliwszy się skromną wieczerzą, podziękował za nocleg - spieszno mu było. Któż zbadał tajne wyroki ludzkiego losu? Odprowadzony za wrota, ruszył piaszczystą drogą z zamiarem zatrzymania się u polskiego gospodarza, swego dłużnika, który miał go zawieźć do kolegi w Gidlach, równie zubożałego dziedzica. Stało się inaczej, bo nie zastawszy gospodarza, dalej musiał wędrować pieszo, wsparty na kiju jak żebrak, zawiedziony, bezradny. Tuż przed Gidlami upadł w rozmokłą ziemię i tak został do rana.

Potem odbył się pogrzeb skromny i cichy na gidelskim cmentarzu, a przejęty nieszczęsną śmiercią dziedzica pustelnik, już po oficjalnym rytuale, wygłosił egzortę nad trumną nieboszczyka, tak rzewną, że łza się zaświeciła w niejednym oku."

Wiem, że data śmierci się nie zgadza pomiędzy cytowanymi tekstami, ale chciałem zostawić oba cytaty w oryginale.

piątek, 12 marca 2021

Historia pewnego rysunku - "Skacząca antylopa"

Na pomysł tego rysunku wpadłem zaintrygowany artykułem w styczniowym numerze “Motocyklisty”. Zaprezentowany wtedy został motocykl “Deutsche Motorrad” D-RAD R0/4. Autor Jacek Gębara tak przedstawia dzisiejszego bohatera - “to wczesny, acz przełomowy model w dziejach marki [...]. Nowy silnik miał pojemność 496 cm3, [...] i rozwijał 12 KM. Pozwalało to rozpędzić ważący 140 kg motocykl do 90 km/h. [...] Tylne koło zamocowane było sztywno w ramie, natomiast przedni widelec z krótkimi wahaczami wleczonymi resorowany był bardzo sztywnym ćwierćeliptycznym resorem piórowym. Taka konfiguracja zawieszenia sprawiała, że motocykl był bardzo trudny do opanowania na wybojach i nierównościach. Z tego powodu zyskał przydomek “Spandauer Springbocke” - w wolnym tłumaczeniu “skacząca antylopa ze Spandau”. Mimo tej przywary motocykl okazał się sprzedażowym hitem. Był bardzo estetyczny i niezawodny.

Prezentowany na zdjęciach w artykule motocykl jest piękny - przynajmniej dla mnie jako miłośnika zabytkowej motoryzacji. Wersja D, widoczna na rysunku była jedną z najbardziej luksusowych. Posiadała prądnicę, akumulator, elektryczne oświetlenie oraz zadaszony, oszklony kosz z otwieraną przednią częścią dla wygody wsiadania.




środa, 16 kwietnia 2014

Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś...




Siedziałem na szczycie i obserwowałem okolicę. Spokój, cisza, mimo dość wysokiej temperatury widać, że wiosna jeszcze nie dotarła w te strony. Szare łąki, łyse gałęzie liściastych drzew i zupełnie puste jezioro. Ba! Można powiedzieć, że morze, bo bez lornetki ciężko zobaczyć drugi brzeg. Spojrzałem na zegarek. W pół do czwartej. Czas wracać do domu. Ale zaraz... W zasadzie to gdzie mi się tak spieszy... Pogoda ładna, słońce świeci, w domu nie ma co robić. Ach, posiedzę sobie jeszcze i podumam. Spojrzałem na zegarek ponownie. Powinienem sobie kupić jakiś jakiś taki adekwatny do mojego stylu bycia, częstych wędrówek, podróży, a zarazem sportowo-rekreacyjnego trybu życia. Nie jakiegoś tam zawodowego uprawiania sportu, bo nigdy mnie do tego nie ciągnęło, tym bardziej teraz w wieku inżynierowsko-karwowskim raczej to się nie zmieni, ale lubię pobiegać, pojeździć na rowerze, czy popływać, czyli jakiś triatlon od czasu do czasu się zaliczy :D

A więc powinienem sobie kupić... Tak jestem fanem zegarków, uwielbiam kupować zegarki, żeby tylko jeszcze pieniędzy mieć nieskończenie wiele, zbudowałbym sobie pewnie dom z zegarków. I później spać bym nie mógł, bo ściany by cykały. Wiem, wiem, głupoty piszę, ale siedząc tam na górze i napawając się widokami można sobie myśleć właśnie o takich głupich rzeczach. Bo dlaczegóżby nie?

No więc właśnie jaki? Może by sprzedać tak wszystkie co mam i kupić ten jeden jedyny? Na każdą okazję? I chwalić się odkrytym nadgarstkiem i pokazywać wszystkim dookoła co to ja nie mam na ręku? Tylko kto na to zwróci uwagę... No ja! - Chciałoby się odpowiedzieć. - Przecież to dla mnie ma być!

- No dobrze, dla ciebie - odpowiada Rozsądek. - Ale dlaczego tak drogo! Kosiarkę nową do ogródka miałeś kupić i nowe opony do samochodu na zimę. A że rozmiar perfidny to i tysiąc złotych trzeba wyłożyć. Swoją drogą, kto wymyśla rozmiar 185/60... I do tego “piętnastki”... Wystarczyłoby dołożyć piątkę do tej sześćdziesiątki i cena spada prawie o połowę. A tak? Ech...

- Priorytety ustaw! - Rozsądek był bezlitosny. - Córka na studiach, a tobie się pierdół zachciewa!

- No ale kiedy mi się chce nowego zegarka... Co robić, Rozsądek, jak żyć?

- Przejrzyj to co masz. Na pewno coś wybierzesz takiego, żeby pasowało do wędrówek.

Może i ten Rozsądek ma rację? Zajrzyjmy do pamięci, co my tam mamy. Orienty jakieś trzygwiazdkowe... E, nie. Takie jakieś nijakie, a do tego błyszczą się jak buty kaprala przed defiladą. To może Amfibia! Tak, wodoszczelny, wytrzymały, tylko... Wygląda jakbym go na odpuście kupił. Do Archimede Outdoor zupełnie niepodobny. A za tego minimum 500 ojro trzeba u zachodnich sąsiadów zostawić.

- Do rzeczy - ponaglił Rozsądek. - Do rzeczy, bo cię tu noc zastanie. Może “plasticzaka” jakiegoś?

- Nie no, Rozsądek. To takie bezduszne kwarcaki przecież.

- Każdy G-Shocki do ogródka czy na rower zakłada i jakoś mu korona z głowy nie spadnie.

- W ogródku czy na rowerze to byle Perfect jest G-shockiem - wzruszyłem ramionami.

- Się normalnie Pałkiewicz drugi znalazł, razem ze swoją szkołą przetrwania. A co ty w Legii Cudzoziemskiej służysz? - Rozsądek zaśmiał się szyderczo. - No patrz, patrz, co tam jeszcze ci z pudełka wystaje.

- Mam jakieś plasticzaki. O! Ten Casio w sam raz! Ma temperaturę, fazy księżyca, a nawet pływy morskie!

- No i zajefajnie. A patrzyłeś kiedyś na to na szlaku? Czy tylko w domu się bawisz?

- Patrzyłem, ale temperatura na nadgarstku do kitu. Trzeba byłoby do plecaka przypiąć.

- A godzinę ze słońca czytać - parsknął śmiechem.

Juz mnie zaczął powoli denerwować ten jego drwiący chichot. Co najśmieszniejsze, miał rację. Nie zdarzyło mi się korzystać z tych wynalazków podczas wędrówek. Taka temperatura. Niby fajny wynalazek, że można sobie spojrzeć ile stopni mamy i w ogóle, ale czy kiedykolwiek było mi tego brak w terenie? Rozsądek miał rację. Na szlaku jak mi jest zimno, to zakładam kolejną warstwę ubrań. Jak za ciepło, to się rozbieram. To, że wiem ile jest stopni, nic mi nie da, a przynajmniej niewiele zmieni. Może jakby był barometr... - Zadumałem się.

- No to już bardziej - Rozsądek w końcu przyznał mi rację. - Ale znowu bez przesady. Rezygnowałeś kiedyś z planów, bo miało padać? To nie w twoim stylu przecież. Pelerynka na głowę i w drogę. Się zmokło to się i wyschnie. A tutaj i tak nie masz się jak schować.

Rozejrzałem się wokoło. Pięknie tu jest. Rzeczywiście. Ale schować się przed deszczem nie ma gdzie. Całe szczęście pelerynka bezpiecznie leżała w plecaku, a błękitne niebo nie zostawiało ewentualnemu deszczowi złudzeń. - Nigdzie nie ma takiego niebieskiego nieba jak tutaj - pomyślałem. - Przynajmniej niewiele zostało jeszcze miejsc na ziemi, gdzie jest tak czyste i przejrzyste powietrze.

- No to może G-Shock rzeczywiście?

Miałem jeden. Niby tak, niby mocny, niby fajny, ale taki. No właśnie taki “plasticzak”. Do tego niby wielki jak ufo, a żeby zobaczyć godzinę, trzeba się wpatrywać w malutki ekranik. A na słońcu to już w ogóle.

Pomyślałem jak kiedyś zobaczyłem w gazecie reklamę zegarka Garmin. Piękny, wszystkomający, z GPSem, barometrem, termometrem, kompasem i maszynką do wiązania krawatów, o której nie wspomnieli co prawda, ale pewnie przez zwykłe przeoczenie, bo przecież musiała być gdzieś tam ukryta. Ładowana bateria. Super! - pomyślałem. - Nie trzeba wymieniać co dwa lata, rozszczelniać i w ogóle się tym zajmować. Czemu tego wcześniej nie wymyślili? Przecież wystarczy naładować zegarek raz na ile? Pół roku? Zaraz doczytam... ILE?! SZESNAŚCIE GODZIN?! Czy oni się z kimś na głowy nie zamienili? Przecież szesnaście godzin to nawet doby nie ma! Czyli co? Wychodzę rano z namiotu, przeciągam się, patrzę na zegarek i... - Mać... mać... mać... odpowiada posłusznie echo.

- Rozsądek! Już wiem! Nurek!

- Co nurek?

- No zegarek typu nurek! Ten z wielkim ruchomym bezelem. Kupa wytrzymałej stali! Patrz, Rozsądek! Nosiłem go po Hoga Kusten, sprawdził się. Kąpałem się w nim w Zatoce Botnickiej, a nawet figołka wywinąłem po kamieniach z piętnastokilowym plecakiem na plecach i nic!

- No... Nic. Ale... Na gumie go wtedy miałeś.

- No i? - Nabrałem głęboko powietrza oczekując celnej riposty.

- No i porysowałeś go jak nieboskie stworzenie. On w ogóle rysuje się od samego patrzenia.. A przypomnij sobie jak wygląda twoja bransoleta do niego po dwóch miesiącach pracy biurkowej, co to ją kupiłeś u Niemca za 30 Ojro. Tra-ge-dia. Poza tym ciężki na tej bransolecie jak cholera. No przecież dlatego go nie zakładasz już tak chętnie na co dzień, no nie? Poza tym przyglądasz mu się za każdym razem jak panienka w lusterku, bo piękny niby taki. Niebieski. A ten datownik niedługo mu godzinę przesłoni. W drodze ma być rzut oka i już wiadomo, która godzina, a nie jakieś wpatrywanie się. W domu przed snem się mu w łóżku poprzyglądasz, jaki to on ładny, a jeszcze za taką cenę, to już w ogóle i ho ho!

- No, niby tak. Ale... Wybrzydzasz i wybrzydzasz! Poradziłbyś coś konkretnego, a nie tylko marudzisz, że to nie, tamto za drogo, to się rysuje... To co, może w ogóle mam bez zegarka chodzić?!

- Zbieraj się. Późno już - podpowiedział Rozsądek. - Do samochodu masz z dziesięć kilosów, i do tego po górach.

Spojrzałem na zegarek. Było w pół do szóstej. Ale mi zeszło...

Ale... Zaraz zaraz! Co to ja mam na ręce?!

Rozsądek roześmiał się po raz ostatni i schował w zakamarkach plecaka.


niedziela, 3 listopada 2013

Jesienne płocie

Zwykle łowię szczupaki. Jest ich tutaj tak dużo, ze do wyjątków należały dni, kiedy jechałem na pomost przy porcie nad rzeką Stångån w Linköping i nie złowiłem żadnego zębatego. Ale z zębatymi mam jeden problem. A nawet dwa: mają tak dużo mięsa, że nie jestem w stanie ich zjeść sam w krótkim okresie czasu, a po drugie - nie umiem ich przyrządzić. No wychodzą mi suche i już. Próbowałem na patelni w mące, w jajku, w piekarniku w aluminiowej folii z dodatkiem masła i... To ciągle nie jest to. Płotki smaczniejsze.
Nie pozostawało więc nic innego, jak poszukać płotek. Żaden problem - można pomyśleć. jeżeli spojrzy się na wodę Stångån jesienią, rzeka wygląda jak wielki gar z wrzącą wodą. Co chwila stada drobnicy uciekają przed polującymi drapieżnikami, raz nawet przeleciały nad wodą tak na oko około 50 metrów. Stałem i patrzyłem na to zjawisko jak zaczarowany. Jak widać czasem nie trzeba nawet rozkładać wędki, żeby odpocząć nad wodą.

Wystarczy popatrzeć na rzekę...

Wracając do płoci - okazało się, że nie jest tak łatwo jak myślałem. Przygotowałem lekki zestaw ze spławikiem, zakupiłem białe robaki w wędkarskim sklepie i pojechałem na moje miejsce, gdzie zwykle łowiłem szczupaki. Doszedłem do wniosku, jak mi się wydawało słusznego, że tam gdzie są szczupaki, muszą być też płocie. Zamiast z pomostu zasiadłem nieco z brzegu, tam gdzie było więcej trzcinek i płocie miały (tak przynajmniej myślałem) świetne warunki do życia. Rozsiadłem się wygodnie, wygruntowałem zestaw, zarzuciłem, i już po chwili spławik schował się pod wodę. Ciach - i poczułem na wędce dość duży ciężar, który po wyciągnięciu okazał się niespełna trzydziestocentymetrowym okoniem. - Idź stary zawołaj koleżanki - powiedziałem i puściłem go wolno. Okonie to smaczne ryby i wpisują się znakomicie w moje kulinarne menu, ale jest jedno ale: nie cierpię ich skrobać. Szczerze mówiąc wolę oprawić 10 płoci niż jednego okonia. Zwykle zajmuje mi to zresztą tyle samo czasu...
Wypuściwszy ”pasiastego” załadowałem sztucer ponownie i... Hop siup - następny okoń nadział się na haczyk. Potem następny i następny i następny... I żadnej płoci. Raz czy dwa uklejka (nawiasem mówiąc całkiem spora), i na samym końcu piękne dziesięciocentymetrowe krąpisko. Przestałem się dziwić, że ostatnio ciężko tu złapać szczupaka, jak temu tylko wystarczy otworzyć paszczę nie ruszając się z legowiska, a natychmiast wpłynie do niej kilka tłuściutkich okoni. - Trudno - pomyślałem - nie będzie dziś kolacji, trzeba będzie poszukać

innej miejscówki

Jak pomyślałem tak zrobiłem. Jeszcze tego samego wieczoru popijając herbatę z cytryną i z miodem obmyślałem chytry plan na następny weekend. Skoro płocie nie biorą od strony jeziora, to może będą brały gdzieś pomiędzy śluzami, gdzie okonie mają trudniejszy dostęp od strony otwartej wody, jaką jest Roxen. Szybka analiza tegorocznej ulotki wędkarskiej, i decyzja zapadła. Łowić bez zezwolenia na Stångån można od ujścia rzeki do Roxen idąc w górę aż do śluz Slattefors, więc nie ma co bawić się w półśrodki - trzeba jechać aż pod same śluzy. Po pierwsze dostatecznie daleko, żeby ludziom przychodzącym na pomost w centrum chciało się tam jechać, a po drugie byłem w tej okolicy wielokrotnie w czasie rowerowych wycieczek i wiem, że są tam świetne miejsca na płocie. Poza tym cicho, spokojnie i do tego przepiękne szwedzkie krajobrazy do podziwiania.
Kiedy więc

nadeszła sobota,

koło południa zapakowałem sprzęt do samochodu i pojechałem zająć z góry upatrzoną pozycję. Ustawiłem sobie stanowisko na pływającym pomoście kajakowym i rozejrzałem się po okolicy. Szczupaki rzucały się niedaleko ode mnie, ale to nie one na razie były moim celem. - Zapoluję na was później - mruknąłem gruntując zestaw. Założyłem przynętę i już za chwilę wyciągałem ładną dwudziestocentymetrową płotkę. Potem następną i następną... Po około czterdziestu minutach miałem dwadzieścia płotek w rozmiarach od 20 to 32 centymetrów, a w międzyczasie bezpośrednio do wody wpuściłem kolejnych dziesięć, których długość nie spełniała mojego wewnętrznego rozmiaru ochronnego. Z tych pozostałych dwudziestu wyselekcjonowałem dziesięć największych do zabrania na kolację, a resztę również wypuściłem z powrotem do rzeki. Czekało mnie jeszcze oprawienie ryb i polowanie na szczupaka, który w tym czasie usiłował bawić się ze mną polując kilka metrów ode mnie i nic sobie nie robiąc z mojej obecności.
Zająłem się więc złowionymi rybami i podczas gdy już kończyłem pracę skrobiąc i oprawiając moją największą płotkę, ogarnęło mnie dziwne uczucie, że ktoś z tyłu na mnie patrzy. Obejrzałem się przez ramię i... Aż podskoczyłem, a na wpół oskrobana płotka wyślizgnęła mi się z ręki wpadła mi do wody! Za moimi plecami prawie półmetrowa wydra opierała się przednimi łapkami o wiaderko z rybami i usiłowała wyciągnąć pyszczkiem je z wiadra. Co najśmieszniejsze w ogóle się mnie nie bała i nie reagowała na delikatne standardowe próby odgonienia, takie ”a-psik”, ”sio”, czy ”poszła mnie stąd, ale już”. Patrzyła na mnie swoimi czarnymi oczami i dopiero kiedy się podniosłem i zabrałem jej wiaderko spod łap wskoczyła do wody i zajęła się tym, co z moich ryb zostało. Nieopodal pomostu wyszła na brzeg, nie spiesząc się wysuszyła starannie futro o mech wystający spomiędzy kamieni i schowała się do nory. Przez chwilę jeszcze szukałem jej wzrokiem, ale już się więcej nie pokazała. Po chwili ja też powróciłem do moich przerwanych czynności.
Gdy już skończyłem z płotkami, zająłem się obietnicą daną

szczupakowi

i przygotowałem spinning. Na koniec plecionki powędrował tym razem zamiast gumy dziesięciocentymetrowy płociopodobny wobler i już za pierwszym rzutem duży ciężar szarpnął wędziskiem, q po krótkiej walce w podbieraku wylądował prawie sześćdziesięciocentymetrowy szczupaczek. Jeszcze tylko szybkie zdjęcie i niedługo potem odpływał z powrotem na swoje łowisko. A ja usatysfakcjonowany zupełnie spakowałem się i pojechałem do domu. To był piękny dzień!

Następnym razem

pojechałem z Piotrkiem, który chciał podpatrzeć na czym polega łowienie ryb. Mieszka tu w Szwecji już kilka lat i stwierdził, że czas dołożyć kolejne tutejsze zajęcie do swojej ”szwedzkości”. Tym razem czasu mieliśmy niewiele, bo pojechaliśmy dopiero po pracy, a zmrok październiku zapada tu szybciej niż Polsce. Ale znowu złowiliśmy kilkanaście płoci w fajnym rozmiarze, w tym jedną naprawdę dużą, którą uparłem się podnieść na wędzisku na brzeg. Oczywiście się nie udało i przeszło trzydziestocentymetrowa tłusta płoć odpłynęła sobie w siną dal. A wszystko przez to że nie chciało mi się później suszyć podbieraka...
Podejrzewam, że gdybym łowił z tego samego pomostu co poprzednio, to podebrałbym ja ręką, ale kiedy przyjechaliśmy na łowisko okazało się, że pomost... Zniknął. Po chwili zastanowienia doszliśmy do wniosku, że sezon kajakowy skończył się z dniem 30 września i pomost został wyciągnięty, bo po co pomost kajakowy w wodzie, skoro już nie ma sezonu kajakowego. Ale teoria teorią, a pogoda

lubi płatać figle.

Jak się domyślacie pewnie, moi drodzy czytelnicy, wróciłem w to miejsce jeszcze raz. Po poprzedniej sobocie zabrałem 10 płotek, z czego jedną zgubiłem przez wydrę, trzy zjadłem na kolację, a resztę włożyłem do słoika i zalałem zalewą octową. To był trochę eksperyment, bo nie mogłem kupić nigdzie naszego normalnego octu spirytusowego i musiałem posiłkować się octem jabłkowym. Miałem pewne obawy co do końcowego efektu, ale jak się okazało zupełnie niesłusznie. Rybki były wyśmienite i postanowiłem, że zrobię sobie jeszcze z dwa słoiki na później. Składniki do zaprawy miałem tym razem wszystkie, brakowało tylko surowca głównego.
Zaczęło się jak zwykle świetnie. Pogoda była super, po krótkotrwałym okresie przymrozków w nocy i przenikliwego zimna w dzień do Linköping wróciła ciepła jesień. Już wkrótce rozebrałem się z kurtki i ze swetra zostając tylko w koszulce z krótkim rękawem. Złowiłem tradycyjnie kilka większych płoci, kilka mniejszych w międzyczasie wróciło do wody, kiedy pojawili się

kajakarze.

Było ich dwóch. Oni też skorzystali z pięknej październikowej pogody i zdecydowali się po raz kolejny, a ostatni już pewnie tego roku, na spływ do jeziora Roxen. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa zamieniliśmy kilka zdań na tematy ogólne, ponarzekaliśmy, że ryby nie biorą i że woda za mokra dla kajaków, a liście nie takie kolorowe jak kiedyś. Po czym panowie zebrali się w sobie i... Nagle zauważyli, że nie ma pomostu, z którego planowali zwodować swoje łódki. Pokręcili nieco głowami, pohałasowali na brzegu płosząc w międzyczasie wszystkie będące w zatoczce płocie i zaczęli się wodować z dość wysokiego brzegu, ku mojemu utrapieniu wybierając oczywiście moją zatoczkę. Pewnie z grzeczności chcieli mi dotrzymać towarzystwa. Kiedy już pierwszy usadowił się przy pomocy kolegi w kajaku, ja zaproponowałem pomoc temu drugiemu. - Nie trzeba! - Krzyknął. Po czym włożył jedną nogę do kajaka, starając się zachować daleko idącą ostrożność oderwał powolutku drugą nogę od brzegu, po czym zachwiał się i zamiast do kajaka, włożył ją do wody. Następnie natychmiast spróbował ją z tej wody wyciągnąć i... Skończyło się właśnie tak jak musiało się skończyć: wpadł cały do wody, wywracając przy okazji kajak i robiąc tyle hałasu, że ryby z sąsiedniego pola golfowego słyszały i pewnie miały temat do plotek na dwa tygodnie. - No teraz to już ci pomogę - powiedziałem odkładając wędkę. - Narobiliście tyle hałasu, że z płoci już pewnie nici co najmniej do wieczora.
Pomogłem chłopakowi wydostać się z wody, po czym wyciągnęliśmy jego kajak. Jego kolega oczywiście wrócił z powrotem. Chwilę dłuższą trwało, zanim niefortunny kajakarz przebrał się w suche ciuchy i odpłynęli w stronę miasta, przy okazji zawracając z przeprawy napływające pod prąd inne kajaki. Cóż, czasem nie warto jest sprzątać wszystkiego zaraz po zakończeniu sezonu. Pogoda lubi płatać figle.
Kajakarze odpłynęli, a ja miałem chwilę spokoju. Popijając kawę z termosu czekałem, aż płotki z powrotem wpłyną w swoje łowisko. Ale kiedy po półgodzinie wróciłem do łowienia, nie wyglądało to zachęcająco: jedno branie na jakieś pięć minut, a do tego

wielkość ryb pozostawiała wiele do życzenia.

Na domiar złego kolejni kajakarze przybyli do miejsca wodowania. Tym razem był to ojciec z dwójką malutkich dzieci. Trzeba przyznać, że zachowywali się bardzo cichutko i sprawnie zwodowali wielki aluminiowy kajak, ale... Ten kajak był właśnie aluminiowy, więc każde uderzenie słychać w wodzie było jakby perkusista przygotowywał się do wieczornego koncertu. - No cóż - mruknąłem. - Trudno. Nie będzie płotek w zalewie tym razem.
Już miałem się pakować do domu, ale co mi tam - pomyślałem - poczekam jeszcze chwilę. Pogoda ładna, a w domu nikt na mnie tutaj nie czeka. Zawsze to lepsze niż ślęczenie przed ekranem telewizora czy komputera. Odczekałem pół godziny i ponownie zarzuciłem wędkę. I wiecie co? Przez następne pół godziny zapomniałem o kajakarzach, rzecznych kąpielach i perkusistach. Moje płoteczki wróciły na łowisko!

poniedziałek, 15 lipca 2013

Tak myślą szczupaki

Jadąc do Szwecji po raz pierwszy myślałem, że nałowię szczupaków od groma. Wszyscy tak mówili. Wszyscy dookoła. Znajomi, rodzina, telewizja, wędkarskie gazety, a nawet Internet. Gdyby drzewa nad Pilicą potrafiły gadać, pewnie powiedziałyby to samo: tu szczupaków nie ma, jedź do Szwecji, stamtąd można je wybierać reklamówkami.
Teraz mówię inaczej. Mówię, że do szczupaków trzeba dojrzeć. Są zarówno i w Polsce jak i w Szwecji. Są w większości naszych i tamtejszych zbiorników. Tylko trzeba je wytropić.

Tropiciel 

Zrozumiałem to rok temu jesienią, kiedy zacząłem je łowić regularnie. Pomogła mi obserwacja okolicy i rozmowa z pewnym czlowiekiem. Ale zacznijmy od początku.
Na początku łowiłem białe ryby. Wszyscy wiedzą, że białe ryby nie są białe i do dziś nie wiem, czemu nazywa się je białymi, ale mniejsza z tym. Łowiłem więc białe ryby. Od czasu do czasu wyciągałem tylko mały, składany spinning, zapinałem na przypon z plecionki średnich rozmiarów blachę lub wirówkę i rzucałem w czarną otchłań wody. W większości przypadków jednak na próżno. Kilka razy udało mi sie w ten sposób przełowić stado okoni (wyciągając z niego średnie, czasem prawie trzydziestocentymetrowe sztuki), a raz, a było to w listopadzie 2006 roku, udało mi się w ten sposób na zalewie Brzózki kolo Byczyny złowić szczupaka. Miał 63 centymetry i był moją największą złowioną rybą w życiu. Zaraz potem tata złowił kolejnego, mniejszego o 10 centymetrów i pamiętam, że obnosiłem się z tymi szczupakami przed obiektywem aparatu jak Artur Żmijewski z ludzkimi głowami w "Psach 2". Od tamtej pory szczupaków nie łowiłem. Ale zacząłem na mnie polować. Małe ryby po prostu przestały mnie cieszyć, nawet jeśli bylo ich dużo i brały nieźle. Wiedziałem, że od tej pory wędki gruntowe nie będą używane przeze mnie zbyt często.
Polowałem tak na te piękne ryby dwa lata z marnym skutkiem. Po pierwsze czas nie pozwalał na częste przebywanie nad wodą, a po drugie jak już tam byłem, to powtarzałem stare błędy, a co za tym idzie łapałem okonie. Po pierwszym szczupaku nauczyłem się jednego: jeśli czujesz, że w wodzie jest szczupak - trzeba założyć odpowiedni przypon.
Sytuacja zmieniła się diametralnie w 2008 roku, kiedy otrzymałem możliwość półrocznego wyjazdu na kontrakt do Szwecji. - No, teraz się nałowię po pachy - pomyślałem biorąc ze sobą malutki spinning i kilka blaszek. Odwiedziłem miejscową rzekę Stångån kilka razy, bo na więcej nie starczyło czasu - byłem zafascynowany Szwecją i starałem się zwiedzić całą okolicę, nie marnując czasu na siedzenie w domu lub nad rzeką. Ale od czasu do czasu budziła się we mnie przemożna ochota na upolowanie cętkowanego drapieżnika. Półroczny pobyt skończył się złowieniem kilku okoni i płoci, gdy spinning przerabiałem na gruntówkę i zarzucałem koszyczek zanętowy pod drzewo. Rok później było już trochę lepiej, bo nauczyłem się regularnie łapać okonie. Ale szczupaków nadal nie łapałem. Czasem tylko widziałem jak miejscowi "Szwedzi" (później dopiero zauważyłem, że w Stångån ryby łowią w większości imigranci) wyciągają duże szczupaki. Na jaką przynętę - nie zdołałem zauważyć. A głupio mi było iść i się zapytać. 

Gazety 

W gazetach naczytałem się, że jeżeli szczupaki to tylko z jezior, albo ze szkierów. I że bez łodzi, przewodnika, który wie, gdzie ryby żerują, wędki za sto tysięcy złotych z kołowrotkiem za jeszcze większą kwotę, oczywiście plecionki, trójwymiarowych przynęt Rapala po 100 złotych każda i oczywiście echosondy, to szczupaka złowić się nie da. Zapragnąłem więc chociaż raz połowić w jeziorze, a dzięki uprzejmości przyjaciół zostaliśmy z kolegą Witkiem zaproszeni do domku letniskowego nad malowniczym Asunden, które słynęło z wielkich zębaczy. Całą wyprawę opisałem w opowiadaniu “Asunden”, a skracając ją do niezbędnego minimum napiszę, że złowiłem jedną... Płoć. A przyjaciele wędkarze, z którymi łowiliśmy - kilkanaście okoni, które zresztą zjedliśmy na obiad ze smakiem. I ani jednego szczupaka. Ani na trolling, ani na spinning, ani... Ani nic. No nie ma szczupaków i już. I nie pomogła nawet łódź i jedno z najsłynniejszych jezior w Szwecji. Przeżyliśmy za to piękny dzień nad wodą i to jest jeszcze jeden powód, drogi czytelniku, dla którego warto jest się oderwać od komputera, spakować wędkę i pojechać nad wodę, albo gdziekolwiek, korzystając z tego, że mamy słońce nad głową i możemy się samodzielnie poruszać. Ale wracajmy do szczupaków.

Spinning 

Po tym roku doszedłem do wniosku, że albo szwedzkie wody są przereklamowane i kompletnie przełowione, albo ja nie umiem łowić. Całe szczęście szybko zrozumiałem, że jest to drugie. Następnego roku przyjechałem samochodem, wziąłem wszystkie wędki jakie mam, i... Zacząłem łowić tylko jedną - spinningową. Ale poszedłem po rozum do głowy i wyciągnąłem wnioski z poprzednich lat. Przede wszystkim zacząłem obserwować rzekę. Nie, nie wodę. Raczej nadrzeczny krajobraz. Wodę oczywiście też i teraz mogę powiedzieć, że czytam z niej jak otwartej książki. Co prawda obcojęzycznej, bo ani ukształtowania dna, ani ryb stojących w toni czy przy brzegach w głębinach zobaczyć nie mogę, ale wnikliwa obserwacja uciekającej drobnicy, polujących rybitw i mew oraz - co najważniejsze - ludzi, pozwoliła mi nabrać przekonania, że w tej wodzie są ryby. Dużo ryb!



Obserwowałem ludzi

Kiedy ich wczesną wiosną nie było nad rzeką - szanse na ryby były marne. Próbowałem co prawda rzucać, ale z marnym skutkiem. Gdybym popatrzył wtedy na martwą zupełnie wodę i wodne ptaki, które zupełnie w nosie miały polowanie na ryby, spakowałbym się szybko i pojechałbym do domu. A jak nie do domu, to na jakąś wycieczkę krajoznawczą, zamiast tracić czas nad rzeką. Im dni były dłuższe i cieplejsze, tym więcej nad rzeką pojawiało się ludzi. Łowili przede wszystkim okonie na zestaw z dwoma haczykami. Czasami wynosili ich znad rzeki całe wiadra albo reklamówki. Operacja jest szybka: zarzuca się wędkę z dwoma przynętami i ciężarkiem na bocznym troku (coś na wzór naszego "pater noster"), a potem zwija się go powoli. Gdy okonie żerują dobrze, zwykle za każdym rzutem przyciąga się co najmniej jedną sztukę. A nierzadko dwie. Mimo że ja w ten sposób nie łowiłem, to zacząłem łowić okonie w sposób regularny na spinning, zakładając na przynętę twistery w kolorze motor oil, bądź jaskrawo seledynowe z czerwoną główką. W ten sposób cały sezon poświęciłem na łowienie okoni i myślę, że w miarę nauczyłem się ich łowić. Poznałem przy tym nad rzeką wielu ciekawych ludzi, również rodaków. Okoni nałowiłem sporo, większość z nich trafiła z powrotem do wody, gdyż mimo że są bardzo smaczne i były ich tu naprawdę nieprzełowione ilości, to na samą myśl o ich skrobaniu odechciewa mi się jeść. Natura wiedziała, jak się chronić w tym wypadku. Przynajmniej przede mną.
W kolejnym roku powiedziałem okoniom dość, zmieniłem spinning na lekką 30-gramową dwu-i-półmetrową wklejankę z również lekkim kołowrotkiem o rozmiarze 2500 i zacząłem ponownie

polować na szczupaki.

Na początku szło niemrawo. Naczytałem się mistrzów wędkowania, że należy zaczynać od wirówek, obławiać woblerami, a jak już nic nie poskutkuje to wrzucić jakieś gumy w ulubionym przez szczupaki kolorze i... Nadal nic nie łowiłem. A przecież ludzie wyciągają, więc to nie mogło być, do jasnej anielki, takie trudne! No i nie było.
Zacząłem z powrotem od podstaw. Mocna żyłka, żeby się nie siłować z ewentualną zdobyczą, wolframowy przypon, białe 15-centymetrowe kopyto na końcu zestawu i fruuuuu... Trzy rzuty przeprowadzone klasycznym podbiciem i jest! Potężne uderzenie szarpnęło wędką. Potargowaliśmy się ze szczupakiem jakiś czas, co ja go podciągnąłem, to on mnie troszkę wyciągnął na skraj pomostu, w końcu szarpnął jeszcze raz mocniej i ciężar na wędce zelżał. Wyciągnąłem zestaw i co widzę? Z wolframowego przyponu zostały strzępy! - Nie może być! - Myślę sobie. - Przecież wolframu miały nie przegryzać! - Wróciłem do domu zdruzgotany. Ale już wieczorem układałem kolejny

chytry plan.

Kilka dni później nie bawiłem się już w żadne wolframy ani fluorocarbony. Na końcu żyłki przypięta był toporna i prosta stalowa linka z agrafkami w rozmiarze XXL, za którą od biedy można byłoby byka z pastwiska przyprowadzić. Jako przynęta - to samo białe duże kopyto.
Kilka rzutów i... Łup! Tym razem o mało nie wyrwało mi wędziska z ręki! Kilka, a może kilkanaście minut walki i szczupaczek opisany przeze mnie w opowiadaniu "Pierwszy Metrowiec" zameldował się w podbieraku. To już było coś. Nie dość, że pierwszy wyciągnięty, to jeszcze do tego “pełnowymiarowy”. Teraz wystarczyło tylko je zacząć łapać regularnie.
Będąc z wizytą u kolegów na pobliskim polu golfowym rozmawiałem z Romkiem, wędkarzem, który niejednego szczupaka już tutaj usmażył. Jak mi pokazał swoje pudełko z przynętami, serce mi zamarło. Pierwsze pudło pełne było obrotówek. Drugie - woblerów jednej znanej firmy, trzecie - drugiej, tym razem rodzimej. Czwarte - rożne rozmiary gum. Łącznie te pudła były warte może komplet nowych opon samochodowych plus duży zbiornik paliwa. Ale co najważniejsze - miały jedną część wspólną: wszystkie przynęty były w kolorze jaskrawej żółtozieleni, a część woblerów była hologramiczna. Okazało się, że w tej części rzeki nic tak nie wkurza szczupaków jak ten kolor. A jak coś wkurza, to wiadomo, trzeba to zniszczyć.

 
Przynajmniej tak myślą szczupaki.

W "mojej" części rzeki te kolory też skutkowały, aczkolwiek nie były tak skuteczne jak białe gumy, czy to czyste, czy z farbowanym na czerwono grzbietem. Czasami zdarzało mi się oglądać, jak jeden zębaty z drugim podpływały za moim woblerem pod sam brzeg i nie zamknęły na nim swojej paszczy. Po czym stanął taki delikwent przy brzegu i patrzył na mnie swoimi wielkimi oczami. A kiedy sięgałem powolutku po aparat, a nawet zdołałem go w jakiś sposób naszykować do zdjęcia, ten odwracał się, machał na pożegnanie ogonem i voila - tyle go widziałem.
Ano - nie wszystko można mieć. Za to na białe duże gumy szczupaki zacząłem łowić systematycznie. Jesienią zeszłego roku miałem nawet taki okres, że każdy wyjazd nad rzekę kończył się jakimś zębatym. Czasem większym, czasem mniejszym, ale zawsze coś na kiju się trzepotało.
W tym roku ponownie w maju wyszedłem nad rzekę i pierwszy, niby tylko 70-centymetrowy, ale za to gruby jak beczka drapieżnik, zaczepił się na hak. W czerwcu brania ustały, ale to tutaj normalne. W lipcu wrócą, ale wtedy zapoluję na nie w Polsce. Ze szwedzkimi szczupakami porozmawiam ponownie po wakacjach.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Słodkie miasteczko

Mistrz rozwałkował masę cukrową na płaski cieniutki placek, tak jakby chciał robić pierogi. Wziął następną porcję cukrowego ciasta, tym razem w kolorze czerwonym. Rozwałkował ponownie i nałożył ją na tą pierwszą. Spojrzał przed siebie. Zobaczył przyklejone do oddzielającej go od sklepu szyby rozpłaszczone twarze dzieciaków, uśmiechnął się i mrugnął do nich okiem. Co mniejsze oderwały się od wystawy w popłochu i wtuliły w ramiona swoich mam. Niedługo jednak ciekawość wzięła ponownie górę i przywarły z powrotem buziami do szyby.
A mistrz pracował. Zwinął połączone ciasta w rulonik, tak jakby teraz miał przygotować kopytka. Nałożone kolory pięknie ułożyły się w biało czerwone skośne paski. Gdy już wałek osiągnął odpowiednią grubość, cukiernik wziął nóż i zaczął kroić go na malutkie plasterki. Po chwili zgarnął wszystko z blatu metalowego stołu, wrzucił do stojącej nieopodal przygotowanej na ten cel miski, wyprostował plecy aż trzasnęły stawy, spojrzał ponownie z uśmiechem na obserwujące go dzieci, po czym wziął wcześniej przygotowane naczynie i wszedł do sklepu. Cukierki były gotowe. Uciechom i piskom nie było końca.
Wytwarzane ręcznie cukierki to specjalność małego szwedzkiego miasteczka Gränna, położonego niedaleko Jönköping w hrabstwie Småland, tuż nad drugim co do wielkości szwedzkim jeziorem Vättern. Większość sklepów położonych przy głównej ulicy miasta to właśnie sklepy z wytwarzanymi ręcznie cukierkami. Każdy z nich zbudowany tak, aby klienci mogli na bieżąco obserwować jak się robi ręcznie słodycze. Mamy więc tradycyjny sklep z ladą i półkami, gdzie stoją już gotowe posegregowane w szczelnych słoiczkach wyroby w różnych smakach - od smaku koli, poprzez owocowe, anyżkowe, a nawet słone. Ta część sklepu zazwyczaj oddzielona jest drugą szybą wystawową od zaplecza, gdzie znajduje się mini fabryka z jednym lub kilkoma stanowiskami pracy dla cukierników. W ten sposób Gränna walczy swoimi specjalnościami o turystów.
Kiedy zwiedzałem to typowe dla Szwecji, zabudowane drewnianymi domami kolorowe miasteczko, był środek czerwca, więc sezon letni w Szwecji jeszcze się na dobre nie rozpoczął. Mimo to turystów było już wielu. W większości właśnie dzięki wytwarzanym ręcznie słodyczom, ale to nie jest jedyna atrakcja tego miejsca. Przechodząc wzdłuż głównej ulicy, tuż za kościołem znajdziemy ścieżkę wiodącą na pobliską górę, gdzie znajduje się punkt widokowy i mały skansen z kilkoma wiejskimi zabudowaniami z XIX i XX wieku. Z góry mamy obszerny widok na jezioro Vättern. Skłamałbym, gdybym napisał, że na całe jezioro. Jest ono potężne, wydłużone jak wrzeciono, jego obwód to około 300 km, a Gränna położona jest na jego południowo-zachodnim końcu. Z góry widać więc doskonale ten koniec jeziora z malowniczo położonymi na brzegach miastami Huskvarna i Jönköping, wcinającę się w wodę pozostałości zamku Brahehus oraz malowniczą wyspę Visingsö, do której można dopłynąć kursującym z Gränny promem. Prawego brzegu jeziora nie byłem w stanie dojrzeć, mimo że pogoda była piękna i słoneczna. Widać było za to jak na dłoni jak dużo miejsc kempingowych jest po tej stronie wody, pustych niemalże jeszcze zupełnie w tym czasie i można tylko podejrzewać, że turystów za miesiąc w tym miasteczku będzie zdecydowanie więcej.
Jak wspomniałem wcześniej, na górze nieopodal punktu widokowego znajduje się również skansen. Domki są otwarte do zwiedzania, a ich wyposażenie niewiele różni się od tych oglądanych w skansenach w Polsce. Mamy część kuchenną, gdzie zwykle jest piec, oraz część mieszkalną, wyposażoną w łóżko, stół i narzędzie do pracy, takie jak na przykład tkalnia, gdzie panie domu mogły spędzać długie białe noce. Co dziwne - piece zbudowane były podobnie jak piece chlebowe, więc chyba kiedyś w Szwecji chleb był bardziej popularny niż teraz. Teraz niby jest w sklepach, ale w niczym nie przypomina naszego polskiego chleba. Bardziej słodkie bułki. Ale co kraj to obyczaj i inne jedzenie. Zauważyłem, że ściany części mieszkalnych w niektórych chatach ozdobione są pięknymi malowanymi wprost na bielonych balach wzorami. Przeważają motywy kwiatowe, ale nie tylko. Można zauważyć rybaków w łodziach ciągnących sieci z rybami, czy łosie, których w tych rejonach zatrzęsienie.

Gränna jednak nie była głównym celem mojej podróży tego dnia. Stała się nim... Przez przypadek. Planowałem zobaczyć największy w tym rejonie Szwecji, wysoki na 20 metrów wodospad Stalpet. Wodospad (a w zasadzie dwa wodospady położone tuż koło siebie) nie jest jednak tak wysoki jak sobie wyobrażałem. Położony co prawda malowniczo wśród otaczającej go zieleni niestety nie wywarł na mnie dużego wrażenia. Po kilku chwilach zacząłem się zastanawiać, czy nie umilić sobie dzisiejszej wycieczki jakąś jeszcze jedną atrakcją turystyczną.

Pojechałem więc do Gränny. Po drodze, przejeżdżając przez miejscowość Husqvarna, znaną u nas w Polsce przede wszystkim z napisów na różnego rodzaju sprzętach ogrodniczych, zahaczyłem o kolejny punkt widokowy. Swoją drogą jest ich tutaj mnóstwo, ale nie ma co się dziwić, bo widoki na jezioro Vättern są przepiękne. O ile później w Grännie miałem piękną słoneczną pogodę, akurat teraz przed południem niebo było pochmurne, a z nieba siąpił zimny i nieprzyjemny deszcz. To też wizytówka letnich miesięcy w tych rejonach. Czasem jest tak, że mamy rano piękną pogodę, natomiast po południu chmurzy się i pada już do nocy. I tak może być kilka kolejnych dni, po czym pogoda zmienia się i rano jest deszczowo, natomiast po południu niebo się klaruje i jest pięknie i słonecznie. I tak znowu kolejny tydzień. Jak mamy cały słoneczny i ciepły dzień bez deszczu - można powiedzieć, że mamy szczęście. No i jeszcze wiatr. Wiosną wciąż jeszcze chłodny, a gdy zawieje z północy - wręcz mroźny. Dlatego zawsze warto mieć ze sobą jakąś lekką kurtkę przeciwdeszczową, które byłaby w stanie również ochronić od wiatru. Ale taka to już jest skandynawska aura i trzeba się do niej przyzwyczaić. Zimą zimno potrafi dać w kość, wiosna jest późno, jesień wcześnie, a lato bywa gorące tylko sporadycznie. Jak ktoś polubi taką pogodę - polubi również Skandynawię i będzie chciał tu wracać przy każdej nadarzającej się okazji. Zupełnie jak ja.

Jadąc autostradą A4 od Husqvarny w kierunku Sztokholmu do Gränny mamy około 30 kilometrów. Trasa wiedzie tuż przy jeziorze, więc widoki są również wspaniałe z samochodu. Szczególnie dla pasażerów, gdyż droga jest kręta i szybka, więc kierowca nie może sobie pozwolić na zbyt częste odrywanie od niej wzroku. Dlatego polecam jeżdżenie po Szwecji transportem lokalnym, szczególnie gdy jedziemy sami. Ceny paliwa są wysokie, a za autobus zapłacimy niewiele więcej niż gdybyśmy jechali własnym samochodem. Autobusy są duże i wygodne, a pociągi, nawet te lokalne, szybkie i klimatyzowane. A krajobraz możemy podziwiać wtedy do woli.

Zdjęcia można obejrzeć klikając na poniższy link: