Zwykle łowię szczupaki. Jest ich tutaj tak dużo, ze do wyjątków należały dni, kiedy jechałem na pomost przy porcie nad rzeką Stångån w Linköping i nie złowiłem żadnego zębatego. Ale z zębatymi mam jeden problem. A nawet dwa: mają tak dużo mięsa, że nie jestem w stanie ich zjeść sam w krótkim okresie czasu, a po drugie - nie umiem ich przyrządzić. No wychodzą mi suche i już. Próbowałem na patelni w mące, w jajku, w piekarniku w aluminiowej folii z dodatkiem masła i... To ciągle nie jest to. Płotki smaczniejsze.
Nie pozostawało więc nic innego, jak poszukać płotek. Żaden problem - można pomyśleć. jeżeli spojrzy się na wodę Stångån jesienią, rzeka wygląda jak wielki gar z wrzącą wodą. Co chwila stada drobnicy uciekają przed polującymi drapieżnikami, raz nawet przeleciały nad wodą tak na oko około 50 metrów. Stałem i patrzyłem na to zjawisko jak zaczarowany. Jak widać czasem nie trzeba nawet rozkładać wędki, żeby odpocząć nad wodą.
Wystarczy popatrzeć na rzekę...
Wracając do płoci - okazało się, że nie jest tak łatwo jak myślałem. Przygotowałem lekki zestaw ze spławikiem, zakupiłem białe robaki w wędkarskim sklepie i pojechałem na moje miejsce, gdzie zwykle łowiłem szczupaki. Doszedłem do wniosku, jak mi się wydawało słusznego, że tam gdzie są szczupaki, muszą być też płocie. Zamiast z pomostu zasiadłem nieco z brzegu, tam gdzie było więcej trzcinek i płocie miały (tak przynajmniej myślałem) świetne warunki do życia. Rozsiadłem się wygodnie, wygruntowałem zestaw, zarzuciłem, i już po chwili spławik schował się pod wodę. Ciach - i poczułem na wędce dość duży ciężar, który po wyciągnięciu okazał się niespełna trzydziestocentymetrowym okoniem. - Idź stary zawołaj koleżanki - powiedziałem i puściłem go wolno. Okonie to smaczne ryby i wpisują się znakomicie w moje kulinarne menu, ale jest jedno ale: nie cierpię ich skrobać. Szczerze mówiąc wolę oprawić 10 płoci niż jednego okonia. Zwykle zajmuje mi to zresztą tyle samo czasu...
Wypuściwszy ”pasiastego” załadowałem sztucer ponownie i... Hop siup - następny okoń nadział się na haczyk. Potem następny i następny i następny... I żadnej płoci. Raz czy dwa uklejka (nawiasem mówiąc całkiem spora), i na samym końcu piękne dziesięciocentymetrowe krąpisko. Przestałem się dziwić, że ostatnio ciężko tu złapać szczupaka, jak temu tylko wystarczy otworzyć paszczę nie ruszając się z legowiska, a natychmiast wpłynie do niej kilka tłuściutkich okoni. - Trudno - pomyślałem - nie będzie dziś kolacji, trzeba będzie poszukać
innej miejscówki
Jak pomyślałem tak zrobiłem. Jeszcze tego samego wieczoru popijając herbatę z cytryną i z miodem obmyślałem chytry plan na następny weekend. Skoro płocie nie biorą od strony jeziora, to może będą brały gdzieś pomiędzy śluzami, gdzie okonie mają trudniejszy dostęp od strony otwartej wody, jaką jest Roxen. Szybka analiza tegorocznej ulotki wędkarskiej, i decyzja zapadła. Łowić bez zezwolenia na Stångån można od ujścia rzeki do Roxen idąc w górę aż do śluz Slattefors, więc nie ma co bawić się w półśrodki - trzeba jechać aż pod same śluzy. Po pierwsze dostatecznie daleko, żeby ludziom przychodzącym na pomost w centrum chciało się tam jechać, a po drugie byłem w tej okolicy wielokrotnie w czasie rowerowych wycieczek i wiem, że są tam świetne miejsca na płocie. Poza tym cicho, spokojnie i do tego przepiękne szwedzkie krajobrazy do podziwiania.
Kiedy więc
nadeszła sobota,
koło południa zapakowałem sprzęt do samochodu i pojechałem zająć z góry upatrzoną pozycję. Ustawiłem sobie stanowisko na pływającym pomoście kajakowym i rozejrzałem się po okolicy. Szczupaki rzucały się niedaleko ode mnie, ale to nie one na razie były moim celem. - Zapoluję na was później - mruknąłem gruntując zestaw. Założyłem przynętę i już za chwilę wyciągałem ładną dwudziestocentymetrową płotkę. Potem następną i następną... Po około czterdziestu minutach miałem dwadzieścia płotek w rozmiarach od 20 to 32 centymetrów, a w międzyczasie bezpośrednio do wody wpuściłem kolejnych dziesięć, których długość nie spełniała mojego wewnętrznego rozmiaru ochronnego. Z tych pozostałych dwudziestu wyselekcjonowałem dziesięć największych do zabrania na kolację, a resztę również wypuściłem z powrotem do rzeki. Czekało mnie jeszcze oprawienie ryb i polowanie na szczupaka, który w tym czasie usiłował bawić się ze mną polując kilka metrów ode mnie i nic sobie nie robiąc z mojej obecności.
Zająłem się więc złowionymi rybami i podczas gdy już kończyłem pracę skrobiąc i oprawiając moją największą płotkę, ogarnęło mnie dziwne uczucie, że ktoś z tyłu na mnie patrzy. Obejrzałem się przez ramię i... Aż podskoczyłem, a na wpół oskrobana płotka wyślizgnęła mi się z ręki wpadła mi do wody! Za moimi plecami prawie półmetrowa wydra opierała się przednimi łapkami o wiaderko z rybami i usiłowała wyciągnąć pyszczkiem je z wiadra. Co najśmieszniejsze w ogóle się mnie nie bała i nie reagowała na delikatne standardowe próby odgonienia, takie ”a-psik”, ”sio”, czy ”poszła mnie stąd, ale już”. Patrzyła na mnie swoimi czarnymi oczami i dopiero kiedy się podniosłem i zabrałem jej wiaderko spod łap wskoczyła do wody i zajęła się tym, co z moich ryb zostało. Nieopodal pomostu wyszła na brzeg, nie spiesząc się wysuszyła starannie futro o mech wystający spomiędzy kamieni i schowała się do nory. Przez chwilę jeszcze szukałem jej wzrokiem, ale już się więcej nie pokazała. Po chwili ja też powróciłem do moich przerwanych czynności.
Gdy już skończyłem z płotkami, zająłem się obietnicą daną
szczupakowi
i przygotowałem spinning. Na koniec plecionki powędrował tym razem zamiast gumy dziesięciocentymetrowy płociopodobny wobler i już za pierwszym rzutem duży ciężar szarpnął wędziskiem, q po krótkiej walce w podbieraku wylądował prawie sześćdziesięciocentymetrowy szczupaczek. Jeszcze tylko szybkie zdjęcie i niedługo potem odpływał z powrotem na swoje łowisko. A ja usatysfakcjonowany zupełnie spakowałem się i pojechałem do domu. To był piękny dzień!
Następnym razem
pojechałem z Piotrkiem, który chciał podpatrzeć na czym polega łowienie ryb. Mieszka tu w Szwecji już kilka lat i stwierdził, że czas dołożyć kolejne tutejsze zajęcie do swojej ”szwedzkości”. Tym razem czasu mieliśmy niewiele, bo pojechaliśmy dopiero po pracy, a zmrok październiku zapada tu szybciej niż Polsce. Ale znowu złowiliśmy kilkanaście płoci w fajnym rozmiarze, w tym jedną naprawdę dużą, którą uparłem się podnieść na wędzisku na brzeg. Oczywiście się nie udało i przeszło trzydziestocentymetrowa tłusta płoć odpłynęła sobie w siną dal. A wszystko przez to że nie chciało mi się później suszyć podbieraka...
Podejrzewam, że gdybym łowił z tego samego pomostu co poprzednio, to podebrałbym ja ręką, ale kiedy przyjechaliśmy na łowisko okazało się, że pomost... Zniknął. Po chwili zastanowienia doszliśmy do wniosku, że sezon kajakowy skończył się z dniem 30 września i pomost został wyciągnięty, bo po co pomost kajakowy w wodzie, skoro już nie ma sezonu kajakowego. Ale teoria teorią, a pogoda
lubi płatać figle.
Jak się domyślacie pewnie, moi drodzy czytelnicy, wróciłem w to miejsce jeszcze raz. Po poprzedniej sobocie zabrałem 10 płotek, z czego jedną zgubiłem przez wydrę, trzy zjadłem na kolację, a resztę włożyłem do słoika i zalałem zalewą octową. To był trochę eksperyment, bo nie mogłem kupić nigdzie naszego normalnego octu spirytusowego i musiałem posiłkować się octem jabłkowym. Miałem pewne obawy co do końcowego efektu, ale jak się okazało zupełnie niesłusznie. Rybki były wyśmienite i postanowiłem, że zrobię sobie jeszcze z dwa słoiki na później. Składniki do zaprawy miałem tym razem wszystkie, brakowało tylko surowca głównego.
Zaczęło się jak zwykle świetnie. Pogoda była super, po krótkotrwałym okresie przymrozków w nocy i przenikliwego zimna w dzień do Linköping wróciła ciepła jesień. Już wkrótce rozebrałem się z kurtki i ze swetra zostając tylko w koszulce z krótkim rękawem. Złowiłem tradycyjnie kilka większych płoci, kilka mniejszych w międzyczasie wróciło do wody, kiedy pojawili się
kajakarze.
Było ich dwóch. Oni też skorzystali z pięknej październikowej pogody i zdecydowali się po raz kolejny, a ostatni już pewnie tego roku, na spływ do jeziora Roxen. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa zamieniliśmy kilka zdań na tematy ogólne, ponarzekaliśmy, że ryby nie biorą i że woda za mokra dla kajaków, a liście nie takie kolorowe jak kiedyś. Po czym panowie zebrali się w sobie i... Nagle zauważyli, że nie ma pomostu, z którego planowali zwodować swoje łódki. Pokręcili nieco głowami, pohałasowali na brzegu płosząc w międzyczasie wszystkie będące w zatoczce płocie i zaczęli się wodować z dość wysokiego brzegu, ku mojemu utrapieniu wybierając oczywiście moją zatoczkę. Pewnie z grzeczności chcieli mi dotrzymać towarzystwa. Kiedy już pierwszy usadowił się przy pomocy kolegi w kajaku, ja zaproponowałem pomoc temu drugiemu. - Nie trzeba! - Krzyknął. Po czym włożył jedną nogę do kajaka, starając się zachować daleko idącą ostrożność oderwał powolutku drugą nogę od brzegu, po czym zachwiał się i zamiast do kajaka, włożył ją do wody. Następnie natychmiast spróbował ją z tej wody wyciągnąć i... Skończyło się właśnie tak jak musiało się skończyć: wpadł cały do wody, wywracając przy okazji kajak i robiąc tyle hałasu, że ryby z sąsiedniego pola golfowego słyszały i pewnie miały temat do plotek na dwa tygodnie. - No teraz to już ci pomogę - powiedziałem odkładając wędkę. - Narobiliście tyle hałasu, że z płoci już pewnie nici co najmniej do wieczora.
Pomogłem chłopakowi wydostać się z wody, po czym wyciągnęliśmy jego kajak. Jego kolega oczywiście wrócił z powrotem. Chwilę dłuższą trwało, zanim niefortunny kajakarz przebrał się w suche ciuchy i odpłynęli w stronę miasta, przy okazji zawracając z przeprawy napływające pod prąd inne kajaki. Cóż, czasem nie warto jest sprzątać wszystkiego zaraz po zakończeniu sezonu. Pogoda lubi płatać figle.
Kajakarze odpłynęli, a ja miałem chwilę spokoju. Popijając kawę z termosu czekałem, aż płotki z powrotem wpłyną w swoje łowisko. Ale kiedy po półgodzinie wróciłem do łowienia, nie wyglądało to zachęcająco: jedno branie na jakieś pięć minut, a do tego
wielkość ryb pozostawiała wiele do życzenia.
Na domiar złego kolejni kajakarze przybyli do miejsca wodowania. Tym razem był to ojciec z dwójką malutkich dzieci. Trzeba przyznać, że zachowywali się bardzo cichutko i sprawnie zwodowali wielki aluminiowy kajak, ale... Ten kajak był właśnie aluminiowy, więc każde uderzenie słychać w wodzie było jakby perkusista przygotowywał się do wieczornego koncertu. - No cóż - mruknąłem. - Trudno. Nie będzie płotek w zalewie tym razem.
Już miałem się pakować do domu, ale co mi tam - pomyślałem - poczekam jeszcze chwilę. Pogoda ładna, a w domu nikt na mnie tutaj nie czeka. Zawsze to lepsze niż ślęczenie przed ekranem telewizora czy komputera. Odczekałem pół godziny i ponownie zarzuciłem wędkę. I wiecie co? Przez następne pół godziny zapomniałem o kajakarzach, rzecznych kąpielach i perkusistach. Moje płoteczki wróciły na łowisko!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz