I wtedy przypłynęła ona. Nasze oczy spotkały się na krótką chwilę, a serce zabiło żywiej. Z oczu nieznajomej popłynęło nieme pytanie: - Co ty tutaj robisz?
Ale od początku.
Było piękne jesienne popołudnie. Łowiłem ryby w moim ulubionym miejscu, gdzie kilka lat temu złowiłem przepięknego niespełna półmetrowego klenia i rok temu dorodnego szczupaka. Co prawda na kilka lat to nie jest wielkie osiągnięcie, ale uwierzcie mi, że na to miejsce jest. Z roku na rok widzę jak woda jest coraz niższa, okonie coraz mniejsze, a płoci i uklei jak na lekarstwo. Tak to już chyba jest z tymi naszymi publicznymi wodami, że widzimy jak umierają na naszych oczach. Ale siła przyzwyczajenia jest ogromna i ulubione miejsce pozostaje ulubionym miejscem, wystarczy że wiąże się z jakimiś miłymi wspomnieniami i tradycjami wyjazdów na ryby z całą rodziną.
Wracając do łowienia - spiningowałem już drugą czy trzecią godzinę. Jesienne słońce powoli zbliżało się do horyzontu, zaczął wiać chłodny wiatr, a ryb ani widać, ani słychać. Tylko straty w przynętach jak zawsze: rzeka zabiera swoją daninę. Założyłem kolejną bluzę, naciągnąłem kaptur na głowę, zapiąłem nową gumę i od nowa, systematycznie obławiałem moją miejscówkę. A że łowienie sprzyja rozmyślaniom, to rozmyślałem skąd się biorą te wszystkie śmieci, foliowe torebki po zanętach, pudełka po robakach i plastikowe butelki, które mijają mnie spławiając się z biegiem rzeki. Czy ludzie już za grosz instynktu samozachowawczego nie mają, że zaśmiecają sobie miejsce w którym żyją? To jest zachowanie dziecka: jak zamknę oczy, to myślę że mnie nie widać. Tak samo tutaj. Jak pod nogami jest czysto, to cała reszta nas nie obchodzi, a rzeka przecież przeniesie śmieci tam, gdzie nie będziemy ich widzieć.
Robiło się coraz ciemniej, kiedy wśród napływających zakolem rzeki w moim kierunku różnych rzeczy zauważyłem ciemny kształt, jakby kłodę drewna. Zacząłem szybciej zwijać przynętę, żeby zdążyć zanim nadpłynie i zaczepi o mój wabik. Zwinąłem i czekałem żeby przepłynęła zanim zarzucę kolejny raz. Ale ale... Kłoda drewna nagle zaczęła się ustawiać bokiem do brzegu rzeki, po czym znowu zgodnie z kierunkiem nurtu. - Kie licho! - Myślę sobie. - Czyżby aż takie wiry tu były? Niemożliwe, przecież ta woda w nurcie nawet metra głębokości w tym miejscu nie ma. Założyłem okulary, żeby przyjrzeć się dokładniej nadpływającej rzeczy, ale nie zauważyłem nic dziwnego. Ot zwykły kawał drzewa wygięty tak, że płynie zanurzony bardziej po środku i wynurzony z dwóch końców. Zarzuciłem jeszcze raz w tamtym kierunku mając zamiar pociągnąć blachę wzdłuż nurtu tuż przed płynącą przeszkodą - a nuż jakiś szczupak zaciekawi się takim rozwojem wypadków, i... Aż podskoczyłem z wrażenia. W chwili kiedy przynęta uderzyła o wodę, kłoda nagle klapnęła ogonem i zawróciła z głośnym pluskiem w górę rzeki, a ja upuściłem wędkę i serce mi stanęło. Potężna wydra zawróciła ponownie, podpłynęła do mnie spoglądając z niemym wyrzutem, co ja robię na jej brzegu, po czym zanurkowała i zniknęła pod skarpą. Ja stałem tak jeszcze przez chwilę wypatrując jej z brzegu, ale nie pojawiła się już więcej.
Usiadłem na kamieniu, żeby chwilę odpocząć i roześmiałem się głośno. Jakiś czas temu złowiłem metrowego szczupaka, który miał ślady zębów po obu stronach tułowia. Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, co go mogło tak urządzić, czy mógł to być jeszcze większy szczupak? Ktoś mi wtedy powiedział, że to mogła być wydra. - Wydra? - Nie chciało mi się w to wtedy wierzyć. Teraz już przestałem mieć wątpliwości. Takie duże zwierzę z pewnością jest w stanie złapać bardzo dużą rybę, zawlec ją do nory i spokojnie zjeść. Jak widać nad rzeką nie tylko wędkarze polują na szczupaki.
Zmrok zapadał coraz szybciej, więc czas było zwijać wędkę i jechać do domu. Znowu bez ryby, co prawda, ale z głową pełną wrażeń. Dlatego warto jest wyrwać się z domu i posiedzieć nad rzeką. Nawet jeżeli nic nie złowimy, to przyroda na pewno zadba o to, żebyśmy wracali do domu z niezapomnianymi wrażeniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz