wtorek, 18 grudnia 2012

Mgła

- No! - Zakończył opowieść i podniósł kieliszek.
- Zdrowie! - Juras wypił do dna i otarł usta wierzchem dłoni. - Pieprzysz Wujas. Takie to prawdziwe, jak to co Roman mówił o tej gołej babie co się opalała na polu.
Rubaszny śmiech rozległ się dookoła stołu.
- Bo to prawda! - Roman usiłował przekrzyczeć resztę. W końcu uderzył pięścią w metalowy blat, aż jedna ze szklanek spadła mną podłogę! - Grzechu, powiedz im jak było!
- Ano prawda! - Łysy pucułowaty chłopak odparł ze śmiechem. - Kosiliśmy z Romanem pole tam przy pomoście, gdzie ryby łowimy. Roman chciał podjechać jak najbliżej rzeki, zeby ręcznie nie dokaszać i nie zauważył torby z kijami. Zahaczył ją kosiarką i pociągnął za sobą...
- Nie widziałem, bo jechałem tą dużą, sześciometrową! Trzeba patrzeć, żeby ci koło do rzeki nie wpadło!
- No i wtedy ona wyskoczyła ze krzaków! Na pomoście się opalała! No i dyla za tą torbą! Jak leciała, mówię wam, mało cyckami sobie zębów nie wybiła!
Pokój znowu zahuczał od śmiechu.
- Ładna chociaż? Było ją zabrać do nas! - Wujas podniósł się porozlewać wódkę do kieliszków.
- A gdzie tam! Młode wolą po mieście połazić, a nie w golfa będą grać!
- A jak wygrażała!? Nie dość że im się pole przycina na dwa milimetry, to jeszcze im nie pasuje! Burżuje jedne! - Roman splunął na podłogę.
- A to co Wujas mówi, to może być! Pamiętacie jak wam mówiłem, jak mnie dziś w nocy zmora dusiła? A potem Grzechu mówił, że to samo miał! Dopiero jak drzwi otwarłem to usnąć można było!
- A bo jak się w dziewięciu pierdzi w jednym pokoju to i zmora dusi!
- No dobra panowie! - Podniosłem się. - Pijemy i idziemy spać. O czwartej pobudka! Chodź Wujas, piłeś najmniej, powprowadzamy maszyny. Chłopaki niech sprzątną ze stołu, żeby jutro Larsson się nie zdziwił...
- Zdziwi się, jak się kiedyś dowie, że chodzimy do damskiej sauny! - Rechot znów rozległ się dookoła stołu. - Ale to niech piec w męskiej naprawi, to nie będzie problemu. - Szuranie krzeseł oznajmiało skończoną kolację.
Wyszedłem z Wujasem przed szopę, służącą nam zarówno za kuchnię, jak i szatnię i łazienkę. W domu w głębi pola dwieście metrów dalej, gdzie spaliśmy, tych luksusów nie było.
- Ale leje - Wujas zadygotał z zimna. - Psa szkoda wypuścić.
- Jesień - odpowiedziałem wyciągając do niego paczkę papierosów. Przez chwilę staliśmy pod daszkiem tuż za drzwiami i paliliśmy w milczeniu.
- Za dwa tygodnie zamykają pole. - Wujas zaciągnął się potężnie i wypuścił po chwili dym nosem. - Wracasz?
- Wracam. A ty?
- Nie mam do czego. Teraz u mnie w domu podobno kto inny gospodarzy.
- Masz robotę?
- Nie. Przy odgarnianiu śniegu się gdzie przyczepię może. Jak nie tu to na północ pojadę - zgasił papierosa i zapalił potężną latarkę. - No, idziemy. Co za durny pomysł żeby o dziesiątej światła gasić.
- Szwedzka ekologia - zaśmiałem się.

Pracowaliśmy z Wujasem na polu golfowym w Landeryd od wiosny. O ile latem robota wydawała się lekka i łatwa, o tyle teraz coraz ciężej przychodziło mi wstać rano. Niby niedużo, wstać, przyciąć trawę, wygrabić, pozbierać piłki i od dwunastej fajrant aż do wieczora. Ale jesienne pogody nie wpływały na mnie za dobrze. Łażenie po deszczu jest dobre dla tych młodych chłopaków, a kiedy już ma się większość wojska na tym padole odsłużone, a organizm wymaga naoliwienia, coraz częściej człowiek rozgląda się za robotą w jakimś warsztacie. Ale w tych czasach nie ma co wybrzydzać. Jak człowiek nie ma szóstki dzieci, to z socjalu nie wyżyje.
- Niepotrzebnie im wspominałeś o tamtym - powiedziałem gdy Wujas zgasił swojego John Deera. Potężny silnik terkotał jeszcze przez chwilę, jakby mu było mało pracy na dziś, i zapadła głęboka cisza. - Tu nawet świerszczy nie ma - pomyślałem. - Ani żab. Dziwny kraj.
- Co mówiłeś? - Wujas zdjął dźwiękoszczelne słuchawki i tym razem to on wyciągnął pudełko z papierosami.
- Że niepotrzebnie im mówiłeś o tych kopcach - powtórzyłem.
Zamyślił się przez chwilę.
- I tak nie uwierzyli - stwierdził. - Mam cholerną ochotę tam jechać jeszcze raz i zobaczyć co to było.
- Lepiej nie kusić losu - nie byłem zachwycony pomysłem. - Tam coś dziwnego się działo. Nawet nie wiem czy tam trafimy, bo mgła była jak cholera.
- No właśnie przez tę mgłę zabłądziliśmy. Może w końcu trafimy do tego Jerusalem. No i pewnie to tylko jakiś zwierz był, a myśmy mało nóg nie pogubili.
- Nie znam zwierzaka, który by tak krzyczał. Człowieka zresztą też nie - dodałem.
- Przecież cholera w duchy nie wierzysz chyba...
- Sam już nie wiem w co mam wierzyć. Sam widziałeś.
- Widziałem. I nie daje mi to spokoju. - Zaciągnął się po raz ostatni. - No, czas iść spać. Gasimy. Mam nadzieję, że chłopaki porządnie wywietrzyli tą klatkę.
***

Dzień był nadspodziewanie piękny jak na szwedzką jesień. Już rano zdecydowaliśmy z Wujasem, że po robocie pojedziemy jeszcze raz poszukać Jerusalem.
Jednego wiosennego dnia wybraliśmy się na rowerową wycieczkę, ot tak z nudów. Dzień w czerwcu się prawie nie kończy, a nic do pracy popołudniami poza leżeniem albo łowieniem ryb nie ma. Ale Jerusalem nie znaleźliśmy. Nagle zrobiła się mgła - rzecz w tym klimacie prawie niespotykana - i znaleźliśmy się na szutrowej drodze. Niby wszystko zgodnie z mapą, tylko rzeka jakoś nie tak płynęła. Po jakimś czasie wjechaliśmy w zagajnik, a za nim w stare cmentarzysko, jakich tu wiele. Cmentarzysko, tak pisało na słupie. Ot, kupa kamieni! Ale oni tu z każdego kamienia potrafią zrobić rezerwat przyrody.
Zjedliśmy kanapki, popiliśmy piwem i czekaliśmy aż mgła opadnie. A ta robiła się coraz gęstsza. Od strony kurhanów dochodziły skrzeki i wrzaski jakichś dziwnych ptaków, których nie mogłem skojarzyć po głosie. Pamiętam, jak myślałem wtedy, że nie chciałbym tam się znaleźć sam w nocy. Jakby to coś dawało, że było nas dwóch, a do nocy daleko. Mgła była coraz gęstsza. I wtedy rozległ się ten krzyk. Potężny, przeraźliwy krzyk, jakby rozdzieranego na pół człowieka, o ile tylko rozdzierany człowiek może krzyczeć. Nie! Człowiek w ogóle nie jest w stanie tak krzyczeć! Rzuciliśmy wszystko i o mało co nie pourywaliśmy pedałów, tak zmykaliśmy tą samą szutrową drogą z powrotem. Wyjechaliśmy w końcu na asfalt i wcale nie zwalniając przejechaliśmy jeszcze spory kawał drogi. Dopiero wtedy dotarło do nas, że jest znów słoneczny dzień, a my jesteśmy przy kościele w Landeryd, niedaleko naszego pola. A jechaliśmy przecież do tego Jeruzalem z dwie godziny.
Wujas miał rację. Tam trzeba wrócić. Choćby po to, żeby się pośmiać z własnej głupoty. pewnie to jakieś ptaszysko, a mgła tylko zwielokrotniła głos. Jaki człowiek stary taki głupi.

Tym razem pojechaliśmy moim starym Volvo. Kupiłem go tu od starego Svenssona za skrzynkę polskiej wódki. Stał w stodole przysypany słomą. Stary był i pordzewiały trochę, ale i tak był o niebo lepszy od większości jeżdżących po ulicach u mnie w Lulianowie. Wrzuciłem do bagażnika zgrzewkę piwa i odpaliłem silnik. Wujas przyniósł łopaty.
- Po co nam łopaty? - Zapytałem z głupia frant.
- Nie wiem - Wujas odparł. - Tak mi przyszło do głowy, że mogą się przydać.
- Wziąłeś tą mapę?
- Tak. Pojedziemy tak jak rowerem. Jak się zakopiemy to mamy czym się wykopać - zaśmiał się wsiadając do samochodu.
Mnie do śmiechu nie było. Ciągle jeszcze pamiętałem ten krzyk.
- Może powinniśmy jeszcze kogoś zabrać?
- A po co? Żeby się z nas nabijał? - Odpowiedział ponuro. - A, zresztą, zatrzymaj się. Widziałem, że Grzechu nie śpi po południu. A on zawsze marudził, że mu nie mówimy, jak chcemy gdzieś jechać..
Po chwili w trójkę pędziliśmy drogą w stronę Ekholmen. Ja prowadziłem. Obok mnie Wujas i z tyłu Grzegorz. Zwolniliśmy widząc znajomy zjazd w szutry.
- To tu? - Grzegorz zapytał.
- Chyba tak - odparłem. - Dojedziemy do rzeki to się upewnimy.
To było tu. Rzeka przecinała drogę pod ostrym kątem mimo że na mapie to wyglądało zupełnie inaczej. Wody było więcej niż wiosną. Deszcze zrobiły widać swoje.
- O kurwa... - Wujas wymamrotał. - Zobaczcie.
Mgła opadała coraz niżej. Ciężkie tumany opadały coraz niżej przesłaniając widok. Po chwili jechaliśmy już w gęstej chmurze.
- Spieprzamy stąd chyba - powiedziałem z przestrachem.
- To nie jest dobre miejsce - przytaknął Wujas.
- No co wy, panowie, mgły się boicie? - Grzesiu z tyłu nie wyglądał na przestraszonego. Przecież to tylko mgła jest.
- Grzechu ma rację - Wujas uspokoił się trochę. - Jedziemy. Musimy w końcu zobaczyć co to jest.

Minęliśmy znajomy zagajnik i zbliżaliśmy się do cmentarzyska. Zostawiliśmy samochód na środku drogi i stanęliśmy przed drewnianą furtką.
- To tu? - Grzegorz odezwał się pierwszy.
- Cicho tu jakoś - odparłem. - Ale to tutaj. Idziemy?
- Idziemy - Wujas już podawał nam łopaty. - Na wszelki wypadek - dodał, widząc nasz wzrok.
Szliśmy powoli jeden za drugim. Była zupełna cisza. Wydawać by się mogło, że gęsta mgła tłumi wszystkie odgłosy, nawet nasze kroki.
- Jest. - Wujas odezwał się szeptem. - To pod tym drzewem, tylko...
- Ktoś tu był i rozkopał kurchan. - Dodałem również szeptem. - Albo... Ktoś rozsadził kurhan od środka! Uciekaj Grzechu! - krzyknąłem. Ale było już za późno. Grzegorz krzyczał przeraźliwie wciągany przez niewidzialne ręce do środka mogiły. Trzymaliśmy go z Wujasem za ramiona próbując go wyciągać i również krzycząc przeraźliwie. Ziemia usuwała nam się spod stóp. Puściłem pierwszy.
- Spierdalamy! - Krzyczałem do Wujasa. - Słyszysz Wujas? Puść kurwa i spierdalamy stąd!
- Nieeeee! - Krzyk Wujasa zlał się w jeden z krzykiem Grzegorza, który słychać było z coraz to głębszej studni.
- Nie! Grzechuuuu! - Wujas darł się wniebogłosy.
I wtedy usłyszeliśmy znów ten krzyk. Z głębi kurhanu, jakby krzyczało nagle stu, nie! Tysiąc ludzi obdzieranych ze skóry. Pobiegliśmy do samochodu.
Kluczyk udało mi się włożyć dopiero za którymś razem, bo ciągle wylatywał mi z trzęsących rąk. W końcu udał się. Wrzuciłem wsteczny i zacząłem jechać jak szalony do tyłu.
- Stój! - Wujas krzyknął. - Stój, musimy wrócić po niego!
- Zwariowałeś? Wynosimy się stąd - odpowiedziałem nie odwracając głowy od kierunku jazdy.
- Stój! - Powtórzył Wujas i wyłączył kluczyk. Spojrzałem na jego twarz. Była okropna. Oczy wychodziły z orbit zamarłe w śmiertelnym strachu. - Albo go wyciągnę, albo...
Nie dodał już nic, wziął łopatę i pobiegł w kierunku furtki. Siedziałem w samochodzie ściskając kierownicę zbielałymi palcami. Nie wiedziałem co robić, strach trzymał mnie kurczowo w swych szponach nie pozwalając się ruszyć z miejsca. I wtedy usłyszałem ten krzyk jeszcze raz...
Odpaliłem silnik, wykręciłem samochód i pognałem ile fabryka dała, byle jak najdalej od cmentarzyska. Zatrzymałem się gdy zapadał zmrok. Dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że od dawna już nie ma mgły.
 ***
Patrzyłem przez małe drewniane okno na hałdy śniegu i rozkoszowałem się ciepłem dochodzącym z piecyka w rogu izby. Skończyłem kanapkę, wstałem, zalałem wrzątkiem herbatę w półlitrowym metalowym kubku, włączyłem radio i ponownie usiadłem przy stole. Śnieg znów zaczynał sypać. Zegar wybił czternastą, a na zewnątrz panowały egipskie ciemności. Spiker rozpoczął czytanie wiadomości: “Na starym cmentarzysku niedaleko pola golfowego Landeryd policja znalazła ciała dwóch z trójki zaginionych 14 września Polaków: Walentego Zubra i Grzegorza Adamiaka. Oboje leżeli na dnie świeżo rozkopanego kurhanu. Zginęli od ciosu tępym narzędziem, prawdopodobnie dużym kamieniem. Policja podejrzewa, że trójka Polaków pokłóciła się o łup wydobyty z cmentarzyska, których okradanie w Ostergotland nasiliło się wraz z napływem emigrantów. Ciągle poszukiwany jest zaginiony trzeci z Polaków, Zenon Fabryczak, który im towarzyszył tego feralnego dnia. Policja podejrzewa, że to on mógł zabić swoich współtowarzyszy nie chcąc podziału zdobyczy. Ktokolwiek...”.
- Idziesz Zenek? - Drzwi otworzyły się i pojawiła się się w nich duża postać w grubym futrze i wielkiej czapce z nausznikami. - Musimy dziś jeszcze odśnieżyć te dwa dachy. Mróz jak cholera, chyba z minus czterdzieści.
- Idę - odpowiedziałem gasząc radio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz