poniedziałek, 15 lipca 2013

Tak myślą szczupaki

Jadąc do Szwecji po raz pierwszy myślałem, że nałowię szczupaków od groma. Wszyscy tak mówili. Wszyscy dookoła. Znajomi, rodzina, telewizja, wędkarskie gazety, a nawet Internet. Gdyby drzewa nad Pilicą potrafiły gadać, pewnie powiedziałyby to samo: tu szczupaków nie ma, jedź do Szwecji, stamtąd można je wybierać reklamówkami.
Teraz mówię inaczej. Mówię, że do szczupaków trzeba dojrzeć. Są zarówno i w Polsce jak i w Szwecji. Są w większości naszych i tamtejszych zbiorników. Tylko trzeba je wytropić.

Tropiciel 

Zrozumiałem to rok temu jesienią, kiedy zacząłem je łowić regularnie. Pomogła mi obserwacja okolicy i rozmowa z pewnym czlowiekiem. Ale zacznijmy od początku.
Na początku łowiłem białe ryby. Wszyscy wiedzą, że białe ryby nie są białe i do dziś nie wiem, czemu nazywa się je białymi, ale mniejsza z tym. Łowiłem więc białe ryby. Od czasu do czasu wyciągałem tylko mały, składany spinning, zapinałem na przypon z plecionki średnich rozmiarów blachę lub wirówkę i rzucałem w czarną otchłań wody. W większości przypadków jednak na próżno. Kilka razy udało mi sie w ten sposób przełowić stado okoni (wyciągając z niego średnie, czasem prawie trzydziestocentymetrowe sztuki), a raz, a było to w listopadzie 2006 roku, udało mi się w ten sposób na zalewie Brzózki kolo Byczyny złowić szczupaka. Miał 63 centymetry i był moją największą złowioną rybą w życiu. Zaraz potem tata złowił kolejnego, mniejszego o 10 centymetrów i pamiętam, że obnosiłem się z tymi szczupakami przed obiektywem aparatu jak Artur Żmijewski z ludzkimi głowami w "Psach 2". Od tamtej pory szczupaków nie łowiłem. Ale zacząłem na mnie polować. Małe ryby po prostu przestały mnie cieszyć, nawet jeśli bylo ich dużo i brały nieźle. Wiedziałem, że od tej pory wędki gruntowe nie będą używane przeze mnie zbyt często.
Polowałem tak na te piękne ryby dwa lata z marnym skutkiem. Po pierwsze czas nie pozwalał na częste przebywanie nad wodą, a po drugie jak już tam byłem, to powtarzałem stare błędy, a co za tym idzie łapałem okonie. Po pierwszym szczupaku nauczyłem się jednego: jeśli czujesz, że w wodzie jest szczupak - trzeba założyć odpowiedni przypon.
Sytuacja zmieniła się diametralnie w 2008 roku, kiedy otrzymałem możliwość półrocznego wyjazdu na kontrakt do Szwecji. - No, teraz się nałowię po pachy - pomyślałem biorąc ze sobą malutki spinning i kilka blaszek. Odwiedziłem miejscową rzekę Stångån kilka razy, bo na więcej nie starczyło czasu - byłem zafascynowany Szwecją i starałem się zwiedzić całą okolicę, nie marnując czasu na siedzenie w domu lub nad rzeką. Ale od czasu do czasu budziła się we mnie przemożna ochota na upolowanie cętkowanego drapieżnika. Półroczny pobyt skończył się złowieniem kilku okoni i płoci, gdy spinning przerabiałem na gruntówkę i zarzucałem koszyczek zanętowy pod drzewo. Rok później było już trochę lepiej, bo nauczyłem się regularnie łapać okonie. Ale szczupaków nadal nie łapałem. Czasem tylko widziałem jak miejscowi "Szwedzi" (później dopiero zauważyłem, że w Stångån ryby łowią w większości imigranci) wyciągają duże szczupaki. Na jaką przynętę - nie zdołałem zauważyć. A głupio mi było iść i się zapytać. 

Gazety 

W gazetach naczytałem się, że jeżeli szczupaki to tylko z jezior, albo ze szkierów. I że bez łodzi, przewodnika, który wie, gdzie ryby żerują, wędki za sto tysięcy złotych z kołowrotkiem za jeszcze większą kwotę, oczywiście plecionki, trójwymiarowych przynęt Rapala po 100 złotych każda i oczywiście echosondy, to szczupaka złowić się nie da. Zapragnąłem więc chociaż raz połowić w jeziorze, a dzięki uprzejmości przyjaciół zostaliśmy z kolegą Witkiem zaproszeni do domku letniskowego nad malowniczym Asunden, które słynęło z wielkich zębaczy. Całą wyprawę opisałem w opowiadaniu “Asunden”, a skracając ją do niezbędnego minimum napiszę, że złowiłem jedną... Płoć. A przyjaciele wędkarze, z którymi łowiliśmy - kilkanaście okoni, które zresztą zjedliśmy na obiad ze smakiem. I ani jednego szczupaka. Ani na trolling, ani na spinning, ani... Ani nic. No nie ma szczupaków i już. I nie pomogła nawet łódź i jedno z najsłynniejszych jezior w Szwecji. Przeżyliśmy za to piękny dzień nad wodą i to jest jeszcze jeden powód, drogi czytelniku, dla którego warto jest się oderwać od komputera, spakować wędkę i pojechać nad wodę, albo gdziekolwiek, korzystając z tego, że mamy słońce nad głową i możemy się samodzielnie poruszać. Ale wracajmy do szczupaków.

Spinning 

Po tym roku doszedłem do wniosku, że albo szwedzkie wody są przereklamowane i kompletnie przełowione, albo ja nie umiem łowić. Całe szczęście szybko zrozumiałem, że jest to drugie. Następnego roku przyjechałem samochodem, wziąłem wszystkie wędki jakie mam, i... Zacząłem łowić tylko jedną - spinningową. Ale poszedłem po rozum do głowy i wyciągnąłem wnioski z poprzednich lat. Przede wszystkim zacząłem obserwować rzekę. Nie, nie wodę. Raczej nadrzeczny krajobraz. Wodę oczywiście też i teraz mogę powiedzieć, że czytam z niej jak otwartej książki. Co prawda obcojęzycznej, bo ani ukształtowania dna, ani ryb stojących w toni czy przy brzegach w głębinach zobaczyć nie mogę, ale wnikliwa obserwacja uciekającej drobnicy, polujących rybitw i mew oraz - co najważniejsze - ludzi, pozwoliła mi nabrać przekonania, że w tej wodzie są ryby. Dużo ryb!



Obserwowałem ludzi

Kiedy ich wczesną wiosną nie było nad rzeką - szanse na ryby były marne. Próbowałem co prawda rzucać, ale z marnym skutkiem. Gdybym popatrzył wtedy na martwą zupełnie wodę i wodne ptaki, które zupełnie w nosie miały polowanie na ryby, spakowałbym się szybko i pojechałbym do domu. A jak nie do domu, to na jakąś wycieczkę krajoznawczą, zamiast tracić czas nad rzeką. Im dni były dłuższe i cieplejsze, tym więcej nad rzeką pojawiało się ludzi. Łowili przede wszystkim okonie na zestaw z dwoma haczykami. Czasami wynosili ich znad rzeki całe wiadra albo reklamówki. Operacja jest szybka: zarzuca się wędkę z dwoma przynętami i ciężarkiem na bocznym troku (coś na wzór naszego "pater noster"), a potem zwija się go powoli. Gdy okonie żerują dobrze, zwykle za każdym rzutem przyciąga się co najmniej jedną sztukę. A nierzadko dwie. Mimo że ja w ten sposób nie łowiłem, to zacząłem łowić okonie w sposób regularny na spinning, zakładając na przynętę twistery w kolorze motor oil, bądź jaskrawo seledynowe z czerwoną główką. W ten sposób cały sezon poświęciłem na łowienie okoni i myślę, że w miarę nauczyłem się ich łowić. Poznałem przy tym nad rzeką wielu ciekawych ludzi, również rodaków. Okoni nałowiłem sporo, większość z nich trafiła z powrotem do wody, gdyż mimo że są bardzo smaczne i były ich tu naprawdę nieprzełowione ilości, to na samą myśl o ich skrobaniu odechciewa mi się jeść. Natura wiedziała, jak się chronić w tym wypadku. Przynajmniej przede mną.
W kolejnym roku powiedziałem okoniom dość, zmieniłem spinning na lekką 30-gramową dwu-i-półmetrową wklejankę z również lekkim kołowrotkiem o rozmiarze 2500 i zacząłem ponownie

polować na szczupaki.

Na początku szło niemrawo. Naczytałem się mistrzów wędkowania, że należy zaczynać od wirówek, obławiać woblerami, a jak już nic nie poskutkuje to wrzucić jakieś gumy w ulubionym przez szczupaki kolorze i... Nadal nic nie łowiłem. A przecież ludzie wyciągają, więc to nie mogło być, do jasnej anielki, takie trudne! No i nie było.
Zacząłem z powrotem od podstaw. Mocna żyłka, żeby się nie siłować z ewentualną zdobyczą, wolframowy przypon, białe 15-centymetrowe kopyto na końcu zestawu i fruuuuu... Trzy rzuty przeprowadzone klasycznym podbiciem i jest! Potężne uderzenie szarpnęło wędką. Potargowaliśmy się ze szczupakiem jakiś czas, co ja go podciągnąłem, to on mnie troszkę wyciągnął na skraj pomostu, w końcu szarpnął jeszcze raz mocniej i ciężar na wędce zelżał. Wyciągnąłem zestaw i co widzę? Z wolframowego przyponu zostały strzępy! - Nie może być! - Myślę sobie. - Przecież wolframu miały nie przegryzać! - Wróciłem do domu zdruzgotany. Ale już wieczorem układałem kolejny

chytry plan.

Kilka dni później nie bawiłem się już w żadne wolframy ani fluorocarbony. Na końcu żyłki przypięta był toporna i prosta stalowa linka z agrafkami w rozmiarze XXL, za którą od biedy można byłoby byka z pastwiska przyprowadzić. Jako przynęta - to samo białe duże kopyto.
Kilka rzutów i... Łup! Tym razem o mało nie wyrwało mi wędziska z ręki! Kilka, a może kilkanaście minut walki i szczupaczek opisany przeze mnie w opowiadaniu "Pierwszy Metrowiec" zameldował się w podbieraku. To już było coś. Nie dość, że pierwszy wyciągnięty, to jeszcze do tego “pełnowymiarowy”. Teraz wystarczyło tylko je zacząć łapać regularnie.
Będąc z wizytą u kolegów na pobliskim polu golfowym rozmawiałem z Romkiem, wędkarzem, który niejednego szczupaka już tutaj usmażył. Jak mi pokazał swoje pudełko z przynętami, serce mi zamarło. Pierwsze pudło pełne było obrotówek. Drugie - woblerów jednej znanej firmy, trzecie - drugiej, tym razem rodzimej. Czwarte - rożne rozmiary gum. Łącznie te pudła były warte może komplet nowych opon samochodowych plus duży zbiornik paliwa. Ale co najważniejsze - miały jedną część wspólną: wszystkie przynęty były w kolorze jaskrawej żółtozieleni, a część woblerów była hologramiczna. Okazało się, że w tej części rzeki nic tak nie wkurza szczupaków jak ten kolor. A jak coś wkurza, to wiadomo, trzeba to zniszczyć.

 
Przynajmniej tak myślą szczupaki.

W "mojej" części rzeki te kolory też skutkowały, aczkolwiek nie były tak skuteczne jak białe gumy, czy to czyste, czy z farbowanym na czerwono grzbietem. Czasami zdarzało mi się oglądać, jak jeden zębaty z drugim podpływały za moim woblerem pod sam brzeg i nie zamknęły na nim swojej paszczy. Po czym stanął taki delikwent przy brzegu i patrzył na mnie swoimi wielkimi oczami. A kiedy sięgałem powolutku po aparat, a nawet zdołałem go w jakiś sposób naszykować do zdjęcia, ten odwracał się, machał na pożegnanie ogonem i voila - tyle go widziałem.
Ano - nie wszystko można mieć. Za to na białe duże gumy szczupaki zacząłem łowić systematycznie. Jesienią zeszłego roku miałem nawet taki okres, że każdy wyjazd nad rzekę kończył się jakimś zębatym. Czasem większym, czasem mniejszym, ale zawsze coś na kiju się trzepotało.
W tym roku ponownie w maju wyszedłem nad rzekę i pierwszy, niby tylko 70-centymetrowy, ale za to gruby jak beczka drapieżnik, zaczepił się na hak. W czerwcu brania ustały, ale to tutaj normalne. W lipcu wrócą, ale wtedy zapoluję na nie w Polsce. Ze szwedzkimi szczupakami porozmawiam ponownie po wakacjach.

1 komentarz: